Reklama

Cieszy mnie, że udało się coś stworzyć od zera

25/08/2024 09:34

Firma Karo z Sątoczna obchodzi w tym roku jubileusz 30-lecia swojej działalności. Przeszła drogę od niewielkiego warsztatu w mało komu znanym miejscu, do jednej z największych firm w powiecie bytowskich. Rozmawiamy z Wojciechem Megierem, właścicielem Karo.

Kurier Bytowski – Festynem uczciliście 30-lecie firmy Karo. Szmat czasu...
Wojciech Megier - Ten czas szybko zleciał. Kiedy zakładałem działalność, nie myślałem, że firma rozrośnie się do tego stopnia. Po drodze było różnie. Pierwsza dekada była bardzo ciężka, ale dziś jesteśmy w zupełnie innym miejscu.

Lata 90. nie były łatwe dla startujących przedsiębiorców.
Firmy raczej upadały, nielicznym się udało coś rozbujać. Dziś a kiedyś... zupełnie inne możliwości. Obecnie mamy internet, e-mail, google, a kiedyś był tylko telefon i fax. Miałem jednak aspiracje i potrzeby, bo dopiero co założyłem rodzinę.

Jak wyglądały początki?
Działałem na gospodarstwie, ale to pozwalało na utrzymanie kilku krów i świnek. To było za mało na utrzymanie i potrzeby rodziny. Postanowiłem pójść do pracy. Trafiłem do tartaku w Przewozie. Namawiałem kolegów, by poszli ze mną, aby rozłożyć koszty dojazdu, ale chętnych nie było. Nie ukrywam, że od razu zacząłem podglądać, jak praca w tartaku wygląda od środka.

Nie było woli, by skupić się na gospodarstwie?
Nie było perspektyw, gospodarstwo było małe, a ziemie słabe. Rozważałem też pracę w służbach mundurowych, w wojsku lub straży. Podjąłem nawet pewne kroki, ale ostatecznie za namowami ojca zostałem na gospodarstwie, choć jednocześnie pracowałem już we wspomnianym wcześniej tartaku. Był to bodaj 1992 r.

Wróćmy do pracy w Przewozie.
Tam podchwyciłem kiedyś, że jest zapotrzebowanie na palety. W domu stała piła, tzw. krajzega. Całkiem niezła zresztą, bo tata o nią mocno dbał. Kiedyś trafiła mi się przyczepa grubszego posuszu. Postanowiłem pociąć go na deski, a na opał uszykowałem sobie gałęziówkę. Znalazł się kupiec na te deski. Pojawiły się pieniądze, z których zostało na... kolejną przyczepę drewna. Zapaliła się lampka.

Zaczął pan działać.
Założyłem działalność w obróbce drewna, choć nadal byłem na etacie w Przewozie. Głównie wyrabialiśmy deski.

Kiedy przyszedł czas na kolejny krok?
W 1994 r. poznałem Ryszarda Lesińskiego z Luboni. Sam próbował mniejszych biznesów i handlu. Wykształcony człowiek, znał języki. Działalność wówczas miałem z jego zięciem na spółkę. Rysiu wiedział, że chcę mocniej wejść w biznes, mam aspiracje na przedsiębiorcę. Za jego namową moje drogi ze wspólnikiem się rozeszły. Postanowiłem, że otworzę coś na własny rachunek.

I co było dalej?
Byłem świeży w temacie, więc Rysiu mnie prowadził. Nie wiedziałem nawet za bardzo skąd kupić większą ilość drewna. Pojechaliśmy do Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Szczecinku, gdzie rozmawialiśmy na ten temat. Pozostało jednak jeszcze znaleźć zbyt.

Nadal tarliście drewno?
Nie tylko. Wtedy zakupiłem już kolejną maszynę i toczyłem drewniane kołki. Było na to zapotrzebowanie. Jeździliśmy po Niemczech i Belgii, z drogi szukając zakładów i firm, które chciałyby odbierać od nas gotowy produkt.

Gdzie pracowaliście?
W niewielkim garażu.

Zaczęło się kręcić?
Powoli. Niezbędne okazało się zaciągnięcie kredytu na surowiec i nowe maszyny. Sporządziliśmy z Rysiem biznesplan, poszliśmy do banku rozmawiać o kredycie na rozwój zakładu. Bałem się, bo kwota, na tamten moment, była dla mnie ogromna, ale Rysiu był dużym optymistą. Niestety, w niedługim czasie nagle zmarł na zawał.

Rozumiem, że pojawiły się wątpliwości.
Tak, bo to Rysiu prowadził cały proces kredytowy i rozmawiał z bankiem w tej sprawie. W efekcie bank przyznał mi kredyt, ale bałem się podpisać umowę. Finalnie zapadła decyzja, że go biorę. Niestety, krótko potem spadła na mnie tragedia.

Ma pan na myśli wypadek...
W drodze powrotnej od klienta z Zachodu miałem wypadek, w którym zginęła moja żona. Wcześniej straciliśmy syna. Załamałem się. Przez pół roku nic mi nie szło, wpadłem w tarapaty finansowe, zaczęli odchodzić pracownicy. Jakby było mało, w pożarze spłonął mi garaż, w którym pracowaliśmy.

To musiał być dla pana straszny czas.
Ciężko było, ale jakoś doszedłem do siebie, wróciłem do pracy. Znów wspomogłem się bankami, by zaadaptować stodołę na zakład. Zacząłem bardziej wyspecjalizowaną produkcję, konkretnie płotki, tzw. rollboardery zbijane na drucie z półwałków. Potem doszły do tego płoty lamelowe. Kolejne wydatki na maszyny, strugarki, frezy itd.

Pracował pan sam, czy miał wówczas pracowników?
Nadal sam stawałem za piłą czy strugarką, ale głównie załatwiałem drewno i sprawy wokół firmy. Miałem również około 10 pracowników. Tak to się toczyło przez jakiś czas.

Kiedy nastąpił przełom?
W 2001 r. przyjechało do Sątoczna dwóch mężczyzn z firmy z Francji. Porozmawialiśmy. Zapewniłem ich, że mogę przygotować jednego tira płotów lamelowych na próbę, deklarując, że jestem w stanie zrobić 10 ciężarówek w pół roku. Właściciel Francuz patrzył nerwowo na zegarek, a w końcu powiedział, że chciałby obejrzeć zakład i gdzie właściwie on się znajduje. Odparłem, że jesteśmy na terenie zakładu. Francuz złapał się za głowę, ciągnął swojego przedstawiciela za rękę, żeby odjechać. W końcu jednak zgodził się i dał mi szansę.

Ciekawa historia...
Następnego dnia przyszedł do mnie fax z wytycznymi, specyfikacją i wymiarami płotów, jakie chcą kupić Francuzi. Zmobilizowałem się. Udało nam się wykonać zlecenie w ciągu dwóch tygodni. Bałem się, jak będzie z płatnością. Jednak po 12 dniach otrzymałem pieniądze.

To był ten złoty strzał?
Oni uwierzyli we mnie, ja uwierzyłem w nich. Zaczęliśmy regularną współpracę. Nie tylko w kwestii samych zamówień. Francuska firma zaufała mi na tyle, że pomogła mi nawet finansowo przy budowie zakładu w 2007 r.

Francuz, który wtedy przyjechał do Sątoczna, nadal stoi na czele tej firmy?
Nadal jest właścicielem i zarządza. Współpraca trwa już ponad 20 lat. Ostatnio był u mnie w 2022 r. w celach biznesowych i towarzyskich. Zawsze, kiedy przyjeżdża, wypijamy dwie butelki dobrego francuskiego wina.

Kiedy nastąpiła gruntowna rozbudowa?
Nowy zakład, tu gdzie obecnie siedzimy, powstał w 2007 r. Przy budowie zabrakło mi jednak środków na zakup autoklawu do impregnacji drewna, a na tym mocno zależało przedsiębiorcy z Francji. Chciał mieć gotowy towar. Niestety, nie mogłem sobie wówczas pozwolić na taki wydatek, a kolejnych kredytów banki nie chciały mi już dać. Zaproponował, że wyłoży pieniądze, a ja oddam je z czasem. Zaufanie było między nami pełne. Od tamtego czasu wspieraliśmy się wzajemnie.

Po otwarciu nowej hali sprawy nabrały rozpędu?
Pojawiły się pieniądze, ale też kolejne dylematy, większe potrzeby. Rozważałem, czy rozbudowywać zakład w Sątocznie, czy poszukać nowego miejsca. Były różne opcje. Postanowiłem jednak zostać w tym samym miejscu, na ojcowiźnie. W międzyczasie pojawiła się nawet oferta przedsiębiorcy z Francji, aby zawiązać z nim spółkę.

Atrakcyjna?
Owszem. W ich oczach zakład miał być trzy razy większy, plany i wizualizacje były piękne. Kusili mnie dużymi pieniędzmi, ale odmówiłem. Chcieli mieć większościowe udziały, a na to nie mogłem się zgodzić. Ich finanse nie ograniczały, mnie jednak ciągle tak.

A więc zaczęliście działać w nowym zakładzie.
To był krok milowy. Pracowaliśmy na nowych maszynach, w zupełnie innych warunkach. Współpraca z Francuzami układała się świetnie, ale pomyślałem, co się stanie, jeśli ta firma się wykruszy. Zacząłem szukać nowych odbiorców, troszkę w tajemnicy przed nimi. Udało się rozpocząć kooperację z kilkoma firmami.

Co wówczas produkowaliście?
Nadal głównie rollboardery i płoty lamelowe, które trafiały do europejskich sieciówek. Zaczęliśmy być rozpoznawalni na rynku. Byliśmy atrakcyjni jakościowo i cenowo. Pojawiali się kolejni odbiorcy z Niemiec i Danii. Ostatecznie w krótkim czasie zaczęliśmy wysyłać nasze produkty do kilkunastu krajów.

Zakład dalej się rozwijał.
Sukcesywnie, etapami coś dobudowywaliśmy. Najpierw powiększyliśmy warsztat, bo zwiększał się tabor naszych samochodów ciężarowych. Potem doszły nowe miejsca do produkcji, place magazynowe, parkingi dla ciężarówek itd.

Co dalej?
Na pewno mocno rozwinął nam się transport. Obecnie 20 aut jeździ w transporcie międzynarodowym, drugie tyle w krajowym.

To był najlepszy czas dla firmy?
Przyznam, że najlepszy był czas pandemii. Ludzie przestali wyjeżdżać, pracowali online, siedzieli pozamykani w domach. Mieli więcej czasu, dlatego chętniej zajmowali się domami, swoimi ogródkami i działkami. Co za tym idzie, upiększali swoje posesje płotami, płotkami – tym, co my produkowaliśmy.

Szło tak dobrze?
Był nawet plan, aby otworzyć linię do produkcji pelletu. W końcu odpadów w procesie produkcji nie brakowało. Plany były mocno zaawansowane. Zastanawiałem się jednak, co po pandemii. Dobrze, że nie poszedłem w tym kierunku...

Dlaczego?
Po całkiem konkretnych rozmowach zrezygnowałem. Teraz nie żałuję. Przyszedł kryzys, z którego dopiero teraz wychodzimy.

Tak poważnie?
Umówmy się, nie produkuję wyrobów pierwszej potrzeby. Po pandemii życie ludzi wróciło do normy, ludzie znów zaczęli wyjeżdżać. Kolejna sprawa to wojna w Ukrainie, niepewność, wzrost cen paliw i usług. Ludzie oszczędzali, kupowali tylko to, co niezbędne. Dodatkowe wydatki zeszły na dalszy plan, w tym kwestie „ogrodowe”.

Było aż tak kiepsko?
 październiku 2022 r. było źle. Zastanawiałem się nad kredytami albo nawet przeprofilowaniem działalności firmy. Brakowało zamówień...

Co dalej?
Znaleźliśmy nowe rynki zbytu. Norwegia, Szwecja, Wielka Brytania, Austria, Szwajcaria, Włochy. To nas uratowało.

Muszę spytać, skąd nazwa Karo?
Córka ma na imię Karolina. To jedno. Lubię też grać w karty, a tam mamy karo, więc... spasowało.

Są plany kolejnej modernizacji zakładu?
Raczej nie. Na pewno nic poważnego. Nie zależy mi na firmie-molochu, myślę raczej o zakładzie, gdzie pracuje się komfortowo. Nie raz słyszałem, że u nas to nie tartak, a apteka.

Komplement?
Owszem, bo to zawsze było dla mnie ważne. Taka wizytówka. Poza tym to dobra wizja tego, co będzie dalej.

Co ma pan na myśli?
Liczę, że kiedyś będzie to firma rodzinna. Powoli rosną moi następcy. To buduje. W zarządzie jest syn Hubert, nadzoruje jeden z działów. Jest mocno zaangażowany.

Może garść statystyk? Ile osób pracuje w firmie Karo?
Na dziś zatrudniamy około dwustu osób. Są też pracownicy z zagranicy – z Azerbejdżanu, Indii i Pakistanu. Trzon stanowią jednak lokalni. Są też tacy, którzy pracują od samego początku.

Przez 30 lat?
W firmie są obecnie trzy takie osoby. Właściwie to pracują u mnie 32 lata, bo od samego początku, jeszcze przed powstaniem firmy Karo.

Z czego jest Pan najbardziej dumny?
Z osób, które mnie otaczały na różnych etapach, które mnie nie dołowały, a mówiły „kto, jak nie ty”. Miałem różne potknięcia, byłem na skraju bankructwa, ale udało się z tego wyjść.

Poza firmą jest pan całkiem aktywnym człowiekiem – OSP, zarząd powiatowy, struktury wojewódzkie i delegatura krajowa, a... to tylko straż.
Chyba umiem zorganizować swój czas. Odpowiednio dobieram współpracowników. Jeśli chodzi o straż, zwyczajnie to lubię. Pewnie przez moją fascynację mundurem z lat młodzieńczych. Garnąłem się do tego, kiedyś często jeździłem do akcji.

Zrezygnował pan jednak ostatnio z funkcji komendanta gminnego OSP Lipnica.
Decyzja zapadła jakiś czas temu. Miałem na głowie za dużo, jeśli chodzi o straż. Zaczęło się to kłócić. Dochodziło do absurdów. Jestem w zarządzie głównym i wojewódzkim OSP, stałem na czele powiatowego zarządu OSP, a tym samym kontrolowałem sam siebie jako komendanta gminnego OSP i prezesa OSP Zapceń.

Jest też polityka. Mam na myśli Radę Gminy Lipnica.
Obecnie trwa moja szósta kadencja w Radzie Gminy. Zapceń jest niewielką miejscowością, ktoś dostrzegł, że umiem działać, stąd pewnie poparcie, a potem starania o miejsce w radzie. Z czasem mocniej interesowałem się sprawami samorządu.

Jest jeszcze orkiestra. Skąd ta pasja i pomysł?
W domu tata śpiewał, ja śpiewałem jako psalmista w kościele. Później chciałem grać na jakimś instrumencie. Próbowałem swoją pasję przemycić na córki. Z różnym skutkiem. Stanęło na orkiestrze.

Zaczęło się w 2015 r. Oczko w głowie „tatusia”?
Zaangażowałem się wówczas mocniej na prośbę proboszcza, bo od 1986 r. w Zapceniu funkcjonowała już orkiestra dęta. Wszedłem na całego. Przyznam, że daje to satysfakcję. W orkiestrze gra obecnie 35 osób.

Na zakończenie – czego życzyć panu i firmie Karo?
Chciałoby się powiedzieć rozwoju. To jednak niesie pewne ryzyko. Więc życzyłbym sobie spokoju, a zarazem zachowania aktualnego poziomu ze zrównoważonym rozwojem, zależnym od potrzeb rynku. Jak również, aby choć część załogi mówiła o firmie dobrze. Jeśli to będzie połowa pracowników, wielki sukces.

Skromnie.
Oczywiście cieszy mnie, że udało się coś stworzyć od zera. Były momenty zwątpienia, trudne chwile, ale było warto. Mam jednak świadomość, że ja nadawałem kierunki, swoją wizję, ale to zespół ludzi budował przez lata firmę, każdy pracownik. Bez nich to nie byłoby możliwe.

Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.

rozmawiał Daniel Zakrzewski

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 25/08/2024 09:34
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do